Antysidór reaktywacja

piątek, 27 lutego 2015

Wędrówka po śmierci. 1898 rok.

Notka 78.


   Między wieśniakami ze wsi Grojca (powiat Biała) krąży takie opowiadanie:
   Ostatni z Chwalibogów, właściciel Grojca, był panem bardzo złym i za czasów pańszczyźnianych krzywdził ludzi. Gdy umarł przed paru laty, widywali go ludzie chodzącego po polach, po groblach i koło dworu. Pewnego razu powracał ś. p. ksiądz Woźniak, proboszcz miejscowy z Oświęcimia, późno w nocy ze swoim parobkiem. Gdy przejeżdżali koło cmentarza, zobaczyli, że ktoś wyszedł z furtki cmentarnej i obok koni ścieżką szedł równo z jadącymi. Bał się parobek i ksiądz także. Wreszcie gdy przyjechali ku dworowi, osoba idąca weszła w bramę i zniknęła w parku. Wtedy zapytał ksiądz parobka, czy poznał tego, co szedł. Parobek mówi, że to pan Chwalibóg. Ksiądz go też poznał, ale zakazał parobkowi mówić o tem zdarzeniu. Parobek jednak wygadał się.

środa, 25 lutego 2015

Wampir Arnaldo Polo. Węgry 1756 rok.

Notka 77.

    W pewnym rejonie Węgier nazwanym po łacinie "Oppida Heidonum" a przez miejscowych Tibisco, a bardziej powszechnie Teisse, to znaczy kraj pomiędzy rzeką przepływającą przez szczęśliwą krainę Tokaju oraz Transylwanię, lud nazywany Hajdukami wierzy, że niektórzy zmarli nazwani przez nich Wampirami wysysają żywym całą krew. Ofiary mają na swoim ciele widoczne ślady krwiopijców wysysających krew i w sposób widoczny stają się coraz słabsze.
   Około pięciu lat temu, pewien Hajduk pochodzący z Medraiga, o imieniu Arnaldo Polo został zmiażdżony przez furmankę załadowaną sianem. Trzydzieści dni po jego śmierci umierają nagle cztery inne osoby, tak jak umierają ludzie zaatakowani przez  Wampiry. Przypomniano wówczas to, co Arnaldo często opowiadał, że w okolicy Cassova na granicy państwa tureckiego został zaatakowany przez wampira tureckiego. Wierzono, że wampiry bierne za życia, stają się po śmierci aktywne. Znaczy to, że osoba, której wampir wyssał krew, także będzie ją wysysał innym. Arnaldo znalazł sposób na wyleczenie się: zjadał ziemię z grobu Wampira i nacierał się własną krwią. Środki te jednak okazały się niewystarczające, by zapobiec staniu się wampirem po śmierci. Dlatego czterdzieści dni po śmierci Arnaldo został wykopany, a na jego zwłokach znaleziono oznaki świadczące, że jest Arcywampirem. Ciało miało zdrowy kolor, włosy, paznokcie, broda urosły, w żyłach płynęła krew żywa i spływała na całun, w który był owinięty. Hadnagi, miejscowy gubernator, na oczach, którego dokonano ekshumacji, człowiek obeznany z problemami wampiryzmu, kazał tedy wbić pal w samo serce Arnolda i przebić go na wylot. Arnaldo wydał wtedy straszliwy krzyk, jak gdyby wciąż był żywy. Ucięto mu następnie głowę i spalono. To samo uczyniono ze zwłokami innych czterech osób posądzonych o wampiryzm, bojąc się, że mogą spowodować dalsze zgony.
   Jednakowoż po upływie pięciu lat ponownie zaistniały różne fatalne zjawiska; wielu mieszkańców tej samej wsi marnie skończyło. W ciągu trzech miesięcy siedemnaście osób różnej płci i wieku umarło z powodu wampiryzmu, niektóre nawet bez chorowania, inne zaś po lekkiej dwu, lub trzydniowej chorobie. Opowiadano między innymi o niejakiej Stanosce, córce Hajduka Jotuitza, która położyła się do łóżka całkiem zdrowa, obudziła się o północy roztrzęsiona, z wrzaskiem i krzykiem straszliwym, twierdząc, że syn Hajduka Millo, zmarły dziewięć tygodni wcześniej, we śnie prawie ją udusił. Od tego momentu zapadła na zdrowiu i po trzech dniach umarła. Na podstawie tego, co mówiła dziewczyna o synku Milla, uznano, że jest on wampirem. Po wydobyciu go z grobu, okazało się, że tak jest. Miejscowe władze, lekarze, chirurdzy zastanawiali się nad tym, jak mogło ponownie pojawić się zjawisko wampiryzmu po tylu przezornych zabiegach dokonanych w poprzednich latach.
   Po licznych poszukiwaniach wykryto wreszcie, że zmarły Arnaldo nie tylko zabił te cztery osoby, ale również, że wiele zwierząt zostało zjedzonych przez nowe wampiry, między innymi przez syna Milla. Na podstawie tych poszlak zdecydowano wykopać wszystkich zmarłych w ostatnim czasie. Wśród czterdziestu ekshumowanych, siedemnastu miało cechy wampirów; wobec tego przebito im serca, odcięto głowy, a po spaleniu wysypano popioły do rzeki.
   Wszystkie informacje i czyny tu przedstawione przez nas są prawnie i sądowo udokumentowane i potwierdzone przez oficerów tutejszego garnizonu, przez naczelnych chirurgów regimentów, przez ważniejszych przedstawicieli mieszkańców. Data procesu została wyznaczona na koniec ubiegłego stycznia w Cesarskiej Radzie Wojennej w Wiedniu, która ustanowiła wojskową komisję dla zbadania prawdziwości wspomnianych faktów.
   Zeznania złożyli Hadnagi Barriar, naczelni Hajducy, podpisali zaś Battuer porucznik Regimentu, Clickstenger naczelny chirurg Regimentu w Frustemburch, oraz innych trzech chirurgów kompani, w tym Guoichitz kapitan w Stallath.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Strzyga. Mazowsze.1869 rok.

Notka 76.

   Jeden pan był Strzygą, ale nikt a nikt o tem nie wiedział. Jednego razu pan ten zachorował i umarł, wzięli go więc i pochowali tak jak księdza, w kościele pode drzwiami. Ale od tego czasu zaczęło po kościele coś straszyć, okna po nocy wybijać, świece łamać, lichtarze przewracać, nikt nie wiedział co to tak straszy. Ale żona tego pana który tam był pochowany kazała rozgłosić, że da trzydzieści złotych i sto łokci bielonego płótna temu co się dowie, kto to tak w tym kościele przeszkadza. Długo nikt się nie zgłaszał coby się na to odważył, ale raz znalazła się jedna dziewka, która postanowiła całą noc dla tego w kościele przesiedzieć. Wzięła więc ze sobą święconej kredy, kądziel, ale że się bała siedzieć na kościele, wlazła na chór, tam opisała się święconą kredą, usiadła, zapaliła sobie świecę, zmuwiła pacierz i zaczęła kądziel prząść. W nocy o dwunastej godzinie, ten pan pochowany podedrzwiami wyszedł z trumny i zaczął chodzić po kościele. Jak ją zobaczył na chórze, jak zacznie dopiero wykrzykiwać:
   -A ty taka! owaka!-to ty za trzydzieści złotych i za sto łokci płótna, przyszłaś mnie tu wypatrywać! toś ty taka! poczekaj, dam ja to tobie!
   I to mówiąc poszedł do drzwi kościoła, drzwi same mu się otworzyły-wyszedł na cmentarz, jak zacznie kopać trumny, wykopał już ich kilka, a co którą z ziemi wydostanie, to ją zaraz znosi do kościoła i jedną na drugiej stawia pod chórem. Już tylko jednej brakowało żeby mógł do dziewki wleźć po tych trumnach,-a w tem kogut zapiał i przyszedł czas na tego pana co był Strzygą, żeby znów poszedł do trumny. Dopiero on co duchu zaczął trumny znosić na powrót na cmentarz i zakopywać, a tak się śpieszył, bo już czas na niego nadchodził,-dopiero jak wszystkie trumny zagrzebał, każdą w swoim miejscu, sam przyszedł pod drzwi kościoła i zniknął. Dziewka co umiała czytać i pisać, wszystko to na chórze, mając kawałek papieru, pióro i atrament, opisała, ale tak się tym wszystkim nastraszyła, że zaraz na chórze umarła.
   Rano przyszedł do kościoła ksiądz, przyszli ludzie, ciekawi co się z dziewką zrobiło, co ona będzie opowiadać, aż patrzą a ona nie żywa. Tylko ksiądz znalazł pisanie tej dziewki i to wszystkim przeczytał. Dopiero wzięli tę dziewkę, pochowali ją jak się należy na cmentarzu, a tego pana z grobu dostali, ucięli mu głowę i włożyli między nogi, a od tego czasu przestał straszyć i szkodę wyrządzać po kościele.

czwartek, 19 lutego 2015

Siedlisko krasnoludków w Jastkowicach. Czasy okupacji.

Notka 74.

   Działo się to w czasie okupacji hitlerowskiej. Jednej nocy, gdy księżyc jasno świecił, pewien przechodzeń idący "ludniańską drogą" koło "Kobylich Górek", w pobliżu Jastkowic, miał zobaczyć naraz  "około sześćdziesięciu krasnoludków. Wszyscy byli ubrani w czerwone spodenki, czerwoniutkie kapoty i czerwone czapeczki". Po przekroczeniu w poprzeg wspomnianej drogi, weszli w głąb owych Kobylich Górek, gdzie zapewne mieli swoje siedziby.
   Na Podlesiu zaś w Jastkowicach znajduje się zapadlisko zwane "Ługiem". "Dawniej stała tam zawsze woda i cięgiem straszyło". Przechodzący obok słyszeli stukanie, jakby ktoś w wodzie prał bieliznę kijanką. Nikt jednak nie widział tam nikogo. Pobliscy mieszkańcy zaczęli więc tłumaczyć to zjawisko, że "krasnoludki piorą w Ługu swoje szmaty, ale gdy ktoś z ludzi nadchodzi, wtedy one kryją się przed nim".

środa, 18 lutego 2015

Trzymanie ze złem. Posanie koło Rozwadowa. Okres międzywojenny.

Notka 73.

   W okresie międzywojennym szeroko był znany niejaki Gajda z Posania koło Rozwadowa. Powszechnie rozpowiadano o nim, że "trzyma ze złem". Niektórzy domyślali się, że diabła na usługi sprowadził mu głośny "owcarz spod Kraśnika". Z usposobienia Gajda był "ponurym człowiekiem, któremu wszyscy schodzili z drogi". Rozpoznawano go po tym, że "nawet do kościoła chodził zawsze z parasolem, z którym nigdy się nie rozstawał". "Nigdy nikomu nie zaszkodził w niczym, ale też nikt nie potrafił jemu zaszkodzić. Wszystko u niego stało otworem. Na polu zostawiał na cale noce różne narzędzia pracy, których nikt nie mógł ukraść, bo zaraz wszystko wiedział. Jak mu ktoś coś zabrał z pola, to na drugi dzień szedł Gajda do złodzieja, dotykał go w ramię i powiadał: "Połóż tam, gdzie było". Za wałem obok jego gospodarstwa rosła śliwa. Czasem młodzież z Rozwadowa zmawiała się z charzewskimi chłopakami i razem wybierali się do Gajdy na śliwki, nikomu jednak nie udało się ich narwać, bo zawsze jakiś wielki chłop ubrany na czarno pilnował tych drzew.
   Gajda spał w alkierzu, do którego drzwi były zawsze otwarte, ale wstępu do środka nie miała nawet jego żona. Jeśli wleciała tam mucha, to zaraz martwa padała na ziemię. Na jego rozkaz żona gotowała codziennie garnek kaszy jaglanej na czystej wodzie bez soli. Gajda sam codziennie stawiał ów garnek przy nodze swego łóżka. Jedni twierdzili, iż czynił to zawsze z rana, po czym wychodził z  alkierza, inni zaś mówili, że robi to wieczór, a zły miał przychodzić nocą i zjadać kaszę.
   Nikt w okolicy nie dziwił się, że Gajda był bogaty, wiodła mu się chudoba i nie poniósł żadnej krzywdy w gospodarstwie. A kiedy się zestarzał mówił do ludzi: "Tam u mnie w alkierzu za łóżkiem stoi bat, idź i weź se go, będziesz nim tylko śmigał, a konie będą ci się dobrze wiedły". Jakoż przed jego śmiercią zabrał ten bat od niego inny gospodarz z Posania. Dlatego Gajda umarł spokojnie i po śmierci nic w jego domu nie straszyło, bo zdał innemu swego diabła.

wtorek, 17 lutego 2015

Ręka dziecka. Łódź 1897 rok.



Notka 72


   14 luty 1897 rok. Zabobon. Niebawem w sądzie tutejszym rozpatrywaną będzie sprawa o naruszenie grobu niemowlęcia na cmentarzu ewangelickim w Łodzi. Dziewiętnastoletnia dziewczyna, służąca, zawiązawszy stosunek miłosny z żołnierzem konsystującej w Łodzi bateryi artyleryi, dowiedziała się od niego jakoby rączka trupa niemowlęcia, przechowywana w bieliźnie, sprowadzić miała posiadaczowi bogactwo. Jakoż oboje udali się na cmentarz ewangelicki a rozkopawszy tam grób niedawno zmarłej dzieciny przynieśli ją do domu. Dziewczyna, czy to przez omyłkę, czy też ze strachu, oddając do praczki bieliznę, oddała i ową rączkę trupa. praczka dała znać do policyi i obojga kochanków uwięziono.

   23 marzec 1897 rok. Znieważenie trupa. Wydział II kryminalny sądu okręgowego tutejszego na ostatniej kadencyi w Łodzi osądził sprawę Anny Karpińskiej i Konstantego Uzuna, kanoniera 3 bateryi 10-ej brygady artyleryi, obwinionych o naruszenie grobu i znieważenie trupa wskutek zabobonu. Akt oskarżenia w streszczeniu brzmi jak następuje:
   W roku zeszłym 19 października, do praczki Ludwiki Korona przyniosła Anna Karpińska, służąca, bieliznę do prania. Rozpatrując bieliznę po wyjściu Karpińskiej, Korona z przerażeniem znalazła zawiniętą w prześcieradło rękę niemowlęcia, oderżniętą do łokcia.
   Przerażona praczka, nie wiedząc co ma począć, przyzwała do siebie sąsiadkę swoją Olczakową, która udała się do policyi, aby zameldować o wypadku. W drodze Olczakowa spotkała Karpińską, która opowiedziała jej, co następuje. Karpińska była wówczas w stosunkach miłosnych z Konstantym Uzunem, który obiecał się z nią ożenić; ale ponieważ do uskutecznienia tego zamiaru przeszkadzało mu jej ubóstwo, namówił ją, aby popróbowała środka wzbogacenia się, środka, który przyniósł bogactwo jego wujowi w guberni Tauryckiej.
   W nocy z 18 na 19 października, Uzun zaprowadził Karpińską na cmentarz ewangelicki i tam rozkopawszy grób, nad którym był napis "Bertold Mantaj", wydostał z niego niemowlę, oderżnął mu rączkę i oddał jej. Przy sprawdzeniu sądowem okazało się, iż grób wskazany przez Karpińską rzeczywiście został naruszony a rączka niemowlęcia oderżnięta po łokieć.
   Podsądni do winy się nie przyznali. Karpińska zeznała, że była na cmentarzu, ale wskutek ciemnej nocy nie widziała co Uzun robi; dał on jej wprawdzie coś zawiniętego w chustkę, lecz co to takiego było-na razie nie wiedziała i przekonała się dopiero nazajutrz rano, iż w chustce ma zawiniętą rączkę niemowlęcia. Przestraszona, nie wiedząc, co ma z tem zrobić, włożyła ją do brudnej bielizny i zaniosła do praczki.
   Uzun zaprzeczył stanowczo wszystkiemu co opowiedziała Karpińska, dowodząc, że wcale jej nie znał i że w noc ową nie wychodził z koszar.
   Zeznania podsądnych zbite zostały przez świadków, przyczem dowódca 3 brygady artyleryi objaśnił, że na godzinę lub dwie Uzun mógł najbezpieczniej wydostać się z koszar; że zaś ustępy koszar znajdują się tuż przy niskim płocie, za którym położony jest grzebalny cmentarz ewangelicki, przedostanie się więc na cmentarz wymagało bardzo mało trudu i czasu. Sąd przyjąwszy pod uwagę ciemnotę oskarżonych i słaby rozwój ich umysłu, skazał: Karpińską na 7 dni aresztu, a Uzuna na miesiąc zamknięcia w więzieniu.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Wesele krasnali. Jan Chryzostom Pasek. Pamiętniki 1656-1688.

Notka 71.


   W całem królestwie Szweckim i w duńskim niektórych prowincyjach diabłami tak robią jak niewolnikami w Turczech i co im każą, to czynić muszą, i nazywają ich duchami familijnemi. Kiedy Rej był posłem do Szwecyi, zachorował mu stangred jego kochany, którego zachorzałego zostawił u pewnego szlachcica, mając go odebrać powracając nazad do Polski. Chory ten leżał w jednej izbie pustej, a kiedy go gorączka ominęła, usłyszał muzykę jakąś pięknie grającą; rozumiejąc, że to tam w inszych pokojach grają, leży, aż tu z mysiej jamy wyskoczy jeden chłopek maleńki, po niemiecku ubrany, a za nim drugi i trzeci, a potem i damulki, muzykę też coraz to lepiej słychać, i poczną tańczyć po izbie. Ów stangred w okrutnym był strachu. Potem zaczną parami wychodzić za drzwi; wyszła także muzyka, wyprowadzono i pannę, zwyczajnie tak jak do ślubu ubraną; nareszcie wyszli wszyscy z izby, jemu żadnego nie czyniąc gwałtu. Biedny Stangred ledwie od strachu nie umarł. Wychodząc zostawili jednego malca, który mu rzekł: "Nie turbuj się tem, co widzisz, bo tu tobie włos z głowy nie spadnie; my jesteśmy panowie duchowie; mamy też to wesele swoje. Żeni się nasz brat, idziemy do ślubu. I nazad tędy powracać będziemy, a ciebie także aktu weselnego uczestnikiem uczynimy". Ów nie życząc sobie więcej patrzyć na owo widowisko, wstał i założył drzwi na haczyk, żeby oni tamtędy nazad powrócić nie mogli. Skoro tam już po onym ślubie, powracają, aż tu drzwi zamknięte, muzykę znowu słychać; tymczasem ruszą drzwiami, zamknięte; wlazł jeden malusieńki szparą podedrzwiami, a uczyniwszy się w oczach jego dużym mężczyzną, pogroził mu tylko palcem, i zdiąwszy haczyk otworzył drzwi, i tym się znowu co pierwej prowadzili traktem, a potem w ową myszą jamę powłazili. W godzinę, lub też więcej, wyszedł znowu jeden z owej dziury i przyniósł mu  na tależ kołacza, suto konfiturami i rodzynkami przeplatanego, mówiąc ten maleńki oddawca: weź i skosztuj tych weselnych wetów. Odebrał stangret te wety z wielkim strachem, a podziękowawszy, postawił wedle siebie. Przyszli potem do niego ci, co go doglądali w jego chorobie, i ten lekarz, co koło jego zdrowia chodził. Pytają: Któż to dał? Opowiedział im całą awanturę. Pytają: "Czemuż nie jesz?" Odpowiada: "Bo się tego jeść boję". Owi mówią mu: "Nie bądź prostakiem, nie bój się, jedz, dobre to rzeczy; nasi to  są domownicy, nasi przyjaciele: jedz". On po staremu nie chce. Wziąwszy owy kołacz, przed oczami jego zjedli, i nic im nie szkodził. Zażywają oni tam tych malców do roboty i do różnych posług.
   W wzmiankowaną protekcyję Finowie bardzo ufali, aleć nie słyszałem od żadnego Polaka, żeby się któremu szabla na karku wyszczerbiła; prawda, że też zawsze przed bitwą kule przyprawiali, pocierając je różnemi świętościami.

niedziela, 15 lutego 2015

Powracanie umarłych. Rżące, powiat wielicki. 1904 rok.

Notka 70.

   Było to przed siedmiu, może ośmiu laty we wsi Rżące. Pewnemu wieśniakowi, którego dom leży tuż przy drodze, a naprzeciwko pastwisk gminnych, umarł syn, może dwadzieścia lat mający. W dzień jego pogrzebu trzech parobczaków z tejże wsi wedle zwyczaju wypędziło wieczorem (było to w lecie) konie na pastwisko, a sami usiedli razem przy drodze, prawie naprzeciw domu wspomnianego wieśniaka i rozmową skracali sobie długie godziny czuwania. Była już może godzina jedenasta, gdy na drodze spostrzegli jakąś postać, zbliżającą się ku nim. Że ktoś o tej porze idzie drogą, wcale pasterzy nie zdziwiło, bo w sąsiedniej wsi mieszkający rzeźnicy często o tej porze dopiero wracali do domu. Mimo to jednak postanowili dowiedzieć się, kto to taki. Stanęli więc przy drodze i zawołali na owego przechodnia, by im powiedział, kto jest. Ale ten nie odezwał się wcale i szedł spokojnie dalej. Rozgniewani tem, chcąc koniecznie zmusić przechodzącego do odezwania się, poszczuli go psem, którego mieli przy sobie. Lecz pies nie usłuchał rozkazu, tylko skomląc, chował się między pasterzy. Wobec tego dziwnego zachowania się psa zaprzestali dalszych zapytywań i tylko spokojnie stanęli przy drodze, by przy słabem świetle księżyca rozpoznać przechodzącego. I rzeczywiście, gdy tenże zbliżył się na dostateczną odległość, poznali w nim swojego rówieśnika, rano dopiero pochowanego. Szedł z odkrytą głową i w tem samym ubraniu, w jakiem złożono go do trumny. Nic się nie odzywając, minął pasterzy, a następnie zawrócił ku domowi swoich rodziców, otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Strwożeni zaś świadkowie tego zjawiska czemprędzej siedli na konie i pojechali do swoich domów.

sobota, 14 lutego 2015

Błąd. Sokal 1896 rok.

Notka 69.

   Nieraz zdarzyło mi się słyszeć, jadącemu na chłopskiej furze: "Ot tu, proszę pana nauczyciela, czepia się człowieka błąd!" przyczem chłop dotyka się kapelusza i żegna. "Jaki błąd?" pytam zaciekawiony. Naturalnie, śmiać się przy takich rozmowach nie można, bo chłop nic nie powie, trzeba wierzyć i dziwić się, a nawet potakiwać. "Ot Duch święty przy nas, to nieczysty ludzi opanowuje, aby im zrobić pakość, aby poczciwy człowiek przeklinał, wodzi człowieka po manowcach przez całą noc, dopiero nad ranem obejrzy się człowiek, a on pod swoją wsią- A pek ci mara!-mówi tedy. Najlepszy sposób dla odpędzenia takiego błędu jest obrócić na głowie kapelusz, lub czapkę i przeżegnać się, to czasem nieczysty zlęknie się, taj pójdzie na szumy i wichry. Lecz gorszą od nieczystego jest dusza wisielca, który gdzieś niedaleko powiesił się, a dusza jego pokutuje i napada poczciwego człowieka. Na wisielca pomoże tylko, jeżeli człek rzuci mu z woza garść siana, lub słomy. Przy sianie tem wygrzewa się dusza wisielca w czasie mrozów.
   Rzeczywiście na drodze, zwanej Saporty niedaleko Waręża, był przez długi czas opalony pień starej wierzby, na której miał się ktoś powiesić. Każdy chłop, jadąc tą drogą, rzucał koło wierzby garść słomy, lub siana.

piątek, 13 lutego 2015

Podwójny wzrok. Kompania Indyjska 1785 rok.

Notka 68

   W miesiącu kwietniu 1785 roku P. Bottineau, były urzędnik kompanii indyjskiej na wyspach Ilse-de-France i Bourbon, oświadczył Rządowi na piśmie, iż wynalazł środki fizyczne jak się dowiedzieć o zbliżaniu się okrętów, gdy te znajdują się jeszcze o 250 mil fransuzkich (lieues) od brzegu. Pomimo licznych doświadczeń, nie zrobiło to wielkiego wrażenia w koloni Ilse-de-France, i wynalazkowi Bottineau mało wierzono. Ale jednego razu uwiadomił on że zbliża się flota angielska, i z taką pewnością twierdził o tem, że De la Motte Piquet, dowódca podówczas eskadry francuskiej na Ilse-de-France, wysłał na zwiady fregatę i korwetę, w kierunku wskazanym przez Bottineau. I rzeczywiście, wysłani wkrótce ujrzeli flotę angielską. Tak nadzwyczajna zdolność widzenia rzeczy odległych mocno zajęła umysły, kiedy fizyka doświadczalna i wnioski z samych tylko doświadczeń były w modzie. Z resztą należała ona do osobliwości katoptryki, którą uczeni wieku XV uważali za zasadę swojej magii naturalnej.

czwartek, 12 lutego 2015

Topielec. Sanok 1907 rok.



Notka 67.


   Starzy ludzie to jeszcze dobrze pamiętają, jak na zakręcie Sanu pod skałą za młynem była dawniej niezmierzona głębia i wir, a siedział tam topielec, który niejednego kąpiącego się lub idącego brzegiem wciągnął na dno i utopił. Stary Matlak ze Zasania, jak jeszcze żył -a miał już lat sto i dwa jak umarł- opowiadał, co mu się raz zdarzyło za młodszych czasów. Lubiał on łowić ryby przy blasku księżyca, więc jednego razu przy pogodnej nocy wybrał się w to miejsce pod skałą, bo tam miały być wielkie ryby. A że był niebojący, więc poszedł sam. Miał mocną wędkę z włosienia, którą zapuścił do wody. Czeka chwilę, wtem, jak coś pociągnie za wędkę, a on na głowę do wody. Tyle tylko jeszcze miał przytomności, że zawołał: Jezus, Maryo, ratuj mnie!" Leciał tak głową w dół, jak długo, to nie wie. W końcu przeniesło go przed jakiś pałac, co się błyszczał cały od złota. We drzwiach stał stary dziad, który mu mówi: "Cego mi ty, cłeku, mącis wodę, twoje szcęście, coś powiedział, bo by już była twoja śmierć, ale więcej tu nie chodź!" Potem wziął go ten dziad-a był to sam topielec-na plecy i wyniósł do góry. Dopiero na drugi dzień znaleźli go ludzie daleko od tego miejsca zemdlełego na brzegu, a wędka była przy nim.
   Raz znowu dwie pasterki pasły krowy w pobliskiej wiklinie, wtem wyleciał z pod skały taki mały "chłopacek" w czerwonej czapeczce i jak je zaczął gonić, tak one ledwie zdołały uciec z krzykiem do ludzi, którzy tam kosili. Oglądają się wszyscy, a tu już nic za niemi nie było, tylko usłyszeli wielki plusk na Sanie i klaskanie.

środa, 11 lutego 2015

O czarownicy Perepełysze. Powiat Trembowelski 1899 rok.

Notka 66.

    Na kraju wsi pod lasem, stała mała chatka, a w niej żyła baba Perepełycha. Gdzie kto we wsi był chory, która dziewka chciała zaczarować parobka, każdy udawał się do Perepełychy, a ona za miskę mąki, wódki flaszkę, lub kawał słoniny, wszystkiemu zaradziła: jednych leczyła, drugim dawała cudowne ziele co się zwało "Lubymene". Mówiono, że nieraz w nocy ślizgał się po niebie jakby wąż ognisty i spuszczał się na jej chatę, spotykano ją, jak po nocy ze skopcem i miotłą w ręku uganiała po polu, a niektóre baby zaklinały się na wszystko w świecie, że Perepełycha ma ogon. Słowem, wszystko wskazywało, że to była czarownicą.
   Przed śmiercią kazała swej córce wyjść z chaty, ale córka nie usłuchała, tylko ukryła się za piecem. O dwunastej godzinie w nocy zmarła stara, a w tej chwili zleciało się mnóstwo diabłów do chaty. Poszwargotali coś po niemiecku i polecieli w komin, a tylko dwóch zostawili przy trupie. Jeden wytrząsł z niej kości i zakopał koło pieca, a drugi wlazł w ciało nieboszczki. Gdy pierwszy diabeł się oddalił, zlazła córka Perepełychy z pieca i przez cały dzień grzała wodę w kotle.
   Tymczasem przyszli diaki, aby odmawiać psalmy i modlitwy. Gdy północ znowu nadeszła, nabrała córka baniak ukropu i zlała nim trzy razy ciało swej matki. Za trzecim razem wyskoczył z trupa poparzony diabeł i umknął kominem. Wtedy córka wykopała kości, które zaraz weszły w ciało Perepełychy i tak dopiero pochowano ją po ludzku.

wtorek, 10 lutego 2015

Duch kobiety z dzieckiem. Dublin 1869 rok.

Notka 65.

   Lat temu kilka na przedmieściu Dublina, znajdował się dom, przez długi czas nie zamieszkały, bo, jak powiadano, gościły w nim strachy. Ludzie w sąsiedztwie twierdzili, że nie raz widzieli światło wewnątrz, niekiedy zaś kobietę w białej odzieży, stojącą przy oknie z dzieckiem na ręku; wszyscy zaś wiedzieli że w tym domu nie było żadnej żyjącej istoty, oprócz szczurów i myszy. Ludzie rozumni śmieli się z tych pogłosek, dom atoli był zawsze pusty i szedł w ruinę.
   Dawny gospodarz umarł. Buł to skąpiec, albo mizantrop, albo jedno i drugie; wszelako przez wiele lat mieszkał w tym domu, zupełnie samotny i prawie z nikim nie widywał się. Krążyły wieści, jakoby sąsiedzi widzieli przez czas niejaki w tym domu młodą kobietę, ale zniknęła tak prędko, jak się zjawiła, nikt nie wiedział skąd przyjechała i gdzie się ukryła. Życie tego człowieka było tajemnicze, i dla tej przyczyny, czy też dla jakiej innej ważniejszej, istniało przeciwko niemu uprzedzenie. Jakem powiedział, on już umarł, i krewny, któremu po jego śmierci, dostał się dom, naturalnie bardzo sobie życzył go wynająć i żądał niskie komorne.
   Wreszcie jakiś pan, chcąc urządzić zakład fabryczny, widząc że nie mało gruntu znajduje się przy domu, najął go i pobudował mieszkania dla swoich robotników. Między nową a starą częścią gmachu zrobiono długi korytarz, którym można było przechodzić w niepogodę. Wielkie drzwi, otwarte we dnie, a zamykane w nocy, dzieliły korytarz na dwie połowy; na jednym końcu był niewielki pokój, użytu na kantor.
   Gdy już wszystko urządzono, robotnicy skarżyć się zaczęli, że słyszą w nocy różny hałas, zwłaszcza chodzenie i stukanie ciężkimi drzwiami w korytarzu. Z początku fabrykant uważał to za niedorzeczność, potem za figle którego z robotników, który chciał straszyć kolegów; lecz wreszcie sprawa poszła na serio, i nawet ludzie poważni zeznali, że często słyszą podobne rzeczy. Gospodarz, ciągle przekonany, że jakiś figlarz mistyfikuje prostaczków, postanowił wszelako przekonać się, czy rzeczywiście słychać opisywany hałas, a potem wywiedzieć się kto go sprawia. W tym celu sam przesiedział całą noc ze swymi pisarzami, i rzeczywiście, jak opisywali, po północy zaczęło się stukanie drzwiami, ale drzwi się nie otwierały, i chociaż słyszano stąpanie, nikt się nie pokazywał.
   -Powinniśmy dowiedzieć się kto to taki-rzekł fabrykant, nie chcąc być igraszką płochych żartów.
   Tak się więc urządził, żeby jego krewny, młody człowiek, na którego rozsądek i odwagę mógł liczyć, spał w kantorze.
   Tu przygotowano mu łóżko, i młody człowiek postanowił tu nocować, dopóki nie wykryje tajemnicy.
   Nazajutrz o świtaniu, wcześnie przechodzący znaleźli młodego człowieka na ulicy, prawie obłąkanego. Odprowadzono go do domu i posłano po doktora. Chory uczuł zapalenie mózgu. Gdy wreszcie młody człowiek wyzdrowiał, opowiedział, że przyszedłszy do kantoru, natychmiast położył się i zasnął, ale przebudził go straszny łoskot. Gdy chciał wstać, żeby dowiedzieć się o przyczynie, drzwi nagle otworzyły się i widmo w białym żeńskim ubraniu, zbliżyło się do jego łóżka; więcej nic nie pamięta, ale zapewne ze strachu wyskoczył przez okno na ulicę, gdzie go znaleziono.
   Podobne zjawisko było bardzo dziwne;zawsze atoli zostawała wątpliwość, czy czy nie ma tu oszukaństwa. Doktor oświadczył, iż sam nocować będzie w kantorze, i oświadczenie jego przyjęto z radością. Zawiadomił mnie o chorobie młodego człowieka i osobliwszej jej przyczynie; gdy usłyszałem o jego zamiarze, prosiłem żeby mi pozwolił nocować razem z sobą.
   Niepojęty łoskot nie ustawał i po zdarzonej katastrofie, ale nikt już nie spał w kantorze; póki młody człowiek wracał do zdrowia, łóżko stąd wynieśli; nie chcieliśmy, żeby je stawiono znowu, chcąc żeby zamiar nasz był niewiadomym; przy tem, woleliśmy nie spać całą noc. Weszliśmy do kantoru, nie wprzód, aż wszyscy robotnicy rozeszli się; wzięliśmy z sobą małego pieska, i każdy z nas miał pistolet. Obejrzeliśmy cały dom, żeby przekonać się czy kto gdzie nie schował się, zrewidowaliśmy wszystkie drzwi i okna, chcąc dowiedzieć się czy pewne. Wzięliśmy takrze przekąskę dla pokrzepienia naszego męstwa i weszliśmy do kantoru z wielką nadzieją odkrycia szalbierstwa.
   Doktor światły i przyjemny towarzysz, zaczęliśmy prowadzić z sobą żywą rozmowę, która nas tak zajęła, że oba przestaliśmy myśleć o celu naszego czuwania, gdy nagle przypomniał nam go, zegar w przedpokoju, wybiwszy godzinę pierwszą, i zaraz potem głośne stukanie drzwiami; piesek nasz śpiący spokojnie, przebudził się i zaszczekał. Doktor i ja porwaliśmy pistolety, i rzuciliśmy się w korytarz, piesek za nami. Nic nie zobaczyliśmy, coby wyjaśnić nam mogło dziwny łoskot, ale słyszeliśmy wyraźnie oddalające się stąpanie, za którem szliśmy prędko, nawołując pieska; ale zamiast iść naprzód; skradał się z tyłu, spuściwszy ogon i tuląc się do nas. Słyszeliśmy wyraźnie, wyprzedzające nas kroki w korytarzu, następnie na schodach, na koniec do piwnicy, pozostałej bez użycia; w jednym jej kącie leżała kupa śmieci. Tu łoskot ustał. Obejrzeliśmy kupę śmieci i znaleźliśmy w niej kości dwóch ludzkich szkieletów i przekonaliśmy się że są kobiety i dziecka nowo narodzonego.
   Pogrzebano kości i odtąd ustał tajemniczy łoskot; nikogo już nie straszył. Kto była ta kobieta, nie mogliśmy się dowiedzieć, i w ogólności te osobliwsze zdarzenia, nigdy się nie wyjaśniły.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Płanetniki-Olbrzymy. Stale 1871 rok.

Notka 64.

   Razu pewnego, gdyśmy żęli z Jasiem Sobkowem na polu zwanym Obłok w Stalach, a było to w roku 1871, jak wielki grad spadł we wsi, widzieliśmy dwóch olbrzymów. Właśnie chmura nadciągnęła nad las i zdawało się, że już zawadzi o wierzchołki drzew, podrze się na kawałki i wszystka woda się z niej wyleje. Zrobiło się tak straszno, że pomyśleliśmy, iż teraz będzie już trzeba zginąć. Aż tu zjawiło się dwóch olbrzymów, oparli się o chojaki, a pot lał się im z czoła jak woda. Jeden krzyknął na drugiego: "podaj liny". Wtenczas złapali chmurę i szarpnęli nią tak silnie, że poleciała na grębowskie pola. Ale też ci olbrzymi mieli wielkie ręce-żebym nie skłamał-to garść u nich była jak łódka na hrabiowskim stawie. Kiedy takim olbrzymom zabraknie wody..., wtedy modlą się do słońca, i słońce spuszcza in tęczę.

niedziela, 8 lutego 2015

Leśne panny. Huculszczyzna 1900 rok.

Notka 63.

   Leśne (lisny) mają to być-zdaniem ludu-kobiety pięknej urody, w lasach żyjące. Leśna wygląda zupełnie jak dziewczę, wzdłuż krzyży tylko ma otwór, przez który widać wnętrzności, nóżkę zaś malutką, włosami porosłą. Nęcą one swą urodą chłopców ku sobie i zmuszają do stosunków miłosnych, czasami porywają też dzieci ludzkie. Przebywać mają w Rebrowaczu, Jahodynie, na Leśniowcach, w Żeńcu, Borsucznej, pokazując się tu i ówdzie w rozmaitych postaciach, raz jako wiatr, to znowu w postaci pięknej dziewicy. W Rebrowaczu miała leśna strącić pewnego Hucuła z mostu do Prutu, w innem znów miejscu oniemić chłopa, imieniem Teriban, który wkrótce umarł.
   Dawniejszemi laty strzelec niejaki, Jarema, polując na jelenie w Żeńcu, usłyszał w lesie płacz dziecięcia. Zbliżywszy się i spostrzegłszy kołyskę, uwiązaną pomiędzy dwoma bukami, zakołysał dziecię widełkami, jakich dawniej używano do podpierania strzelby przy strzelaniu, bojąc się dotknąć rękami. Leśna nadszedłszy na to, odezwać się miała: "Szczęście masz, że się rękoma dziecka nie dotknąłeś, gdyż byłbyś stąd już nie uszedł, a za twój dobry uczynek idź i ubij sobie jelenia, którego sam chcesz na tej a tej polance".
   Przyszedłszy Jeremia na wskazaną polanę, na której dwoje ślicznych dziewcząt pasło 20 jeleni, ubił jednego i wrócił do domu.
   Niektórzy twierdzą, że leśne mają też mężów i dzieci. Mężowie pasą niedźwiedzie, chłopcy dziki, dziewczęta jelenie.
   Jak wielką jest wiara w boginki, świadczy święcenie święta "Rozyhry".

sobota, 7 lutego 2015

Profanacja grobów. Paryż 1849 rok.

Notka 62.

   Przed  radą wojenną z pułkownikiem Manselon jako przewodniczącym, 10 lipca 1849 roku, odbyło się przesłuchanie.
   Od kilku miesięcy na licznych cmentarzach Paryża i okolic miały miejsce sceny potwornej profanacji. Stróże cmentarza Pere-Lachaise zauważyli lub sądzili, że zauważyli pomiędzy grobami niewyraźną postać, której nie udało się nigdy pochwycić i niejeden zaczął już myśleć, że to duch. Odkryto wiele sprofanowanych grobów. Ciała wyciągane były z grobów ze śladami gwałtu i straszliwymi okaleczeniami.Kiedy te zdarzenia zakończyły się na cmentarzu Pere-Lachaise, powtórzyły się na podmiejskim cmentarzu. Ciało siedmioletniej dziewczynki pochowanej w południe zostało znalezione poza grobem następnego dnia, w rozbitej trumnie, potwornie znieważone. Użyto wszelkich środków, aby wykryć zbrodniarza, ale jedynym skutkiem wzmożonej akcji było to, że miejscem profanacji stał się z kolei cmentarz Montparnasse, gdzie liczba wykopanych ciał była tak wielka, iż władze nie wiedziały już, co robić. Biorąc pod uwagę, że każdy z tych cmentarzy jest otoczony murem i ma żelazną bramę nieustannie zamkniętą, wydawało się to nader dziwne, że jakiś demon, pożeracz trupów lub prawdziwy wampir mógł grasować tak długo.
   Dzięki zasadzce stróże na cmentarzu zdołali zaskoczyć tajemniczego intruza, któremu mimo doznanych ran udało się zbiec, ale zostawił ślady krwi. Znaleziono strzępy z wojskowego munduru i kiedy w siedemdziesiątym czwartym regimencie zauważono, iż jeden z sierżantów wrócił po północy ranny i w tak opłakanym stanie, że trzeba było zawieść go do szpitala wojskowego Val de Grace, nie było wątpliwości, że wykryto winnego.
   Na wytoczonym mu procesie Bertrand przyznał się do nieodpartego popędu, który pchał go do wykopywania i gwałcenia ciał, po czym sierżant wpadał w pewnego rodzaju trans. Szczegóły dotyczące zbezczeszczonych trupów były odrażające, okaleczenia wydawały się dokonane w stanie demencji, niemniej lekarze orzekli pełną świadomość czynu, toteż skazano Bertranda na rok więzienia.

piątek, 6 lutego 2015

Nagle ujrzał wielkiego czarnego psa. Charzewice 1944 rok.

Notka 61.

  W okresie międzywojennym żyła w Charzewicach pewna rodzina wielodzietna. Podczas okupacji hitlerowskiej cierpiała głód. Żeby temu zaradzić, ojciec postarał się o książkę "czarnej magii". W niej wyczytał następujące przepisy na zdobycie zaczarowanych przedmiotów w postaci "magicznego lusterka", w czym miały się odbijać wszelakie zagubione rzeczy, oraz "kija samobija" w formie zwyczajnej laski, który na rozkaz właściciela miała dokonywać zemsty na osobistych krzywdzicielach i wrogach. Postanowił więc skorzystać z nich. Nabył oba przedmioty i o północy udał się z nimi na krzyżujące się we wsi drogi, by je tam zakopać. Wracając z powrotem, nie wolno mu było oglądać się za siebie. Kiedy jednak postawił parę kroków, nagle ujrzał obok siebie wielkiego czarnego psa, który zaczął mu towarzyszyć. Zaskoczony tą zjawą, zorientował się po chwili, że tak wielkiego psa nie było w całej wsi. Zaczął się więc domyślać, że to być musi sam diabeł, który wcielił się w owego psa i strach go obleciał. Wtedy jeszcze bardziej się przeraził i przyśpieszył kroku, ale pies nie odstępował go ani na chwilę. Wówczas zląkł się nie na żarty i począł biec, ale pies też zaczął lecieć tak prędko jak on sam. Na ten widok włosy zjeżyły mu się na głowie i galopem puścił się w kierunku domu, ile tylko miał sił w nogach. Tajemniczy pies wciąż biegł obok, jakby szedł z nim na wyścigi. Wreszcie dopadł do bramki w parkanie prowadzącej na podwórze. Pchnął ją mocno i kilkoma wielkimi susami przesadził niezbyt dużą odległość dzielącą od drzwi wejściowych do domu. Przeraźliwa zjawa towarzyszyła mu nieprzerwanie do końca i dopiero w drzwiach gdzieś się podziała. Gdy znalazł się już w izbie, przeżycie było tak mocne, że padł zemdlony na ziemię. Rumor pobudził śpiących domowników, którzy podnieśli go z podłogi i posadzili na krześle. Po dłuższej chwili doszedł wreszcie do siebie, ale mimo wielkiego zdziwienia całej rodziny, nikomu nigdy nie wyjawił, co tej nocy przeżył. Nigdy też nie poszedł na rozstajne drogi, żeby odgrzebać zakopane przedmioty. Jedynie w pracy zdradził w sekrecie jednemu z przyjaciół całą tę historię. W ten sposób nabrała ona niejakiego rozgłosu.

czwartek, 5 lutego 2015

"Czarny Wir". Muszyna 1908 rok.

Notka 60.

   Wspaniałą wstęgą płynie Poprad dość wartko. Pod samym zamkiem od wschodniej strony przyjmuje małą rzeczułkę "Muszynkę", od strony zaś północnej niebezpieczny "Szczawniczek". Następnie zwraca się nieco Poprad w stronę węgierską, potem rozlewa się na niewielkiej przestrzeni, gdzie płynie wolno w miejscu, zwanem "Mikową". Otóż tu znajduje się ów słynny w okolicy "Czarny Wir". Rzeczywiście woda w tem miejscu obraca się, kotłuje, a ma być tak głęboka, że ustawione dwa kościoły jeden na drugim nakryłyby się. O północy wychodzą z tej głębiny topielce i panny wodne; słychać wtedy śmiechy, klaskanie rękami, płacz i jęk, wołanie o ratunek. Topielce te i panny wodne wychodzą na brzeg, bawią się, zwodzą ludzi, których topią. Jeżeliby wtedy szedł człowiek i ujrzał topielca lub wodną pannę, zaraz ma uciekać na orne pole, bo one tam nie mają do niego przystępu (waloru). Jak wieść gminna niesie, mają być w tej głębinie wspaniałe pałace i mnóstwo skarbów.

środa, 4 lutego 2015

Przewodnik wilków. Ygrande 1925 rok.

Notka 59.

   Mój ojciec, będąc drwalem, pracował w odległych lasach. Powracał do domu nocą, często bardzo późno. Pewnego wieczoru, kiedy byliśmy już wszyscy w łóżku, zapukał do drzwi: "Otwórzcie" powiedział drżącym głosem. Już w domu powiedział: "Tyle się kręcę po tych lasach, nigdy się niczego nie bałem i nie wierzyłem różnym bajdom, ale teraz muszę przyznać, że przewodnicy wilków istnieją. Przy drodze do Neverdiere natknąłem się na człowieka otoczonego stadem wilków. Ręką nakazał dwóm wilkom towarzyszyć mi aż do wsi. Są tam na zewnątrz teraz i czekają. Słuchajcie, jak psy ujadają na nie".
   Rzeczywiście zewsząd było słychać szczekanie psów. "Córko moja" rzekł mój ojciec, "wstań i rzuć im kawał chleba". Tak bardzo się trzęsłam, że za nic nie chciałam zejść z łóżka.
   Ojciec wziął z kredensu bochen chleba, ukroiwszy dwie kromki, rzucił je na drogę. Wtedy ujadanie ucichło.
   Ale cała historia nie skończyła się na tym. W następną niedzielę ojciec poszedł do karczmy napić się z kompanami. Karczmarz wybudował sobie dom, co wszystkich wielce zdumiało, bo nie pracował nigdzie i nikt nie wiedział, skąd wziął na to pieniądze.
   Wszyscy tedy zaczęli myśleć, że jest czarownikiem, że zarobił jako przewodnik wilków na usługach samego diabła. Ojciec, będąc wciąż pod wpływem strachu, opowiedział przygodę, jaka go spotkała. Karczmarz źle to przyjął, bo myślał, że to przytyk do jego osoby. Cała dyskusja przemieniła się w ogólną kłótnię. Niechęć obecnych zwróciła się przeciw karczmarzowi, który był uważany za przewodnika wilków. 
   Nieszczęśnik nie mógł mieć żadnej wątpliwości, kiedy na jego widok krzyczano: "Zabić wilka, zabić wilka!" Większej zniewagi nie mógł doznać.

wtorek, 3 lutego 2015

Krasnoludki. Kaszuby 1934 rok.

Notka 58.

   Bardzo żywa jest wiara w krasnoludki (krosnjęta), nazywane u Kaszubów na Pomorzu niemieckim undererczkji (podziomki), albo dromne (drobne). Są to małe istoty w postaci ludzkiej, wysokości mniej więcej stopy, mężczyźni i kobiety, których tryb życia jest identyczny z ludzkim: obchodzą oni wesela i chrzciny, mają nazwiska i są śmiertelni. Krasnoludki mieszkają na polu w starych mogiłach, w kupach kamieni, pod drzewami, pod piecem do chleba, w oborach lub stajniach, wreszcie w domu pod kominkiem. Ubiór ich jest czerwony i na głowie noszą czerwoną czapeczkę. Jedzą oni i piją ze złotych i srebrnych naczyń. Panuje nad nimi król, noszący złotą koronę na głowie. Jest to wesoły, towarzyski ludek, lubiący muzykę i tańce. Żyją oni do 1000 lat, ale nie posiadają duszy.
   W stosunku do ludzi krosnjęta nie są na ogół usposobione wrogo. Domom, w których mieszkają, przynoszą szczęście. Ponieważ jednak pokazują się niechętnie, należy się strzec, żeby ich nie wypłoszyć przez zbytnią ciekawość. Jeżeli mieszkają w oborze lub stajni, mają pieczę o bydło, szczególnie o konie, którym splatają grzywę w małe warkoczyki. Zdarza się jednak także, że opiekują się one tylko jednym koniem, na którym jeżdżą w nocy, i że zabierają innym koniom owies dla niego. Za wyświadczone przysługi okazują wdzięczność, płacąc za uproszone mleko staremi, wycofanemi z obiegu pieniędzmi złotemi lub srebrnemi, lub polecając swym dobrodziejom zabranie tego, co znajdą na drodze; zazwyczaj jest to mierzwa końska, która następnie zamienia się w złoto.
   Mściwość krośniąt jest wielka. Jeżeli wypłoszy się je przez zbytnią ciekawość, dotychczasowe szczęście zamieni się w nieszczęście. Chcąc odzyskać ich życzliwość, należy uszyć im czerwone sukienki i złożyć je w miejscu, gdzie usiłowano je podpatrzyć. Pewnemu dziewczęciu, którego krosnjęta zaprosiły na chrzciny, zakazano przy myciu napryskać sobie wody w oczy. Z ciekawości jednak dziewczyna mimo zakazu bryznęła sobie jedną kroplę wody w oko. Po kilku dniach ujrzała ona na targu krosnję i przemówiła do niego. Krosnję zapytało, którem okiem dziewczyna je widzi i otrzymawszy odpowiedz, że prawem, dmuchnęło w nie i natychmiast dziewczyna zaniewidziała na to oko.
   Bardzo niebezpieczne są też krosnjęta dla nieochrzczonych jeszcze dzieci, ponieważ lubią je zamieniać za swoje niemowlęta, aby zostały u nich, jak wierzą Kaszubi, królami czy królowemi.Aby ochronić dzieci przed zamienieniem, wkładają im katoliccy Kaszubi różaniec lub szkaplerz na szyję, Kaszubi ewangeliccy zaś śpiewnik w kołyskę, albo też dodaje się do wody kąpielowej odwaru z ziół święconych. O ile mimo to zajdzie wypadek zamiany, matka poznaje nieraz po tem, że dziecko krosnjąt ma starcze i brzydkie rysy twarzy; wówczas powinna ona bić dziecko aż do krwi, a otrzyma swe dziecko z powrotem, co prawda również pobite. Jeżeli nie zauważy zamiany, dziecko pozostanie karłem. Wówczas powinna zacząć gotować papkę lub warzyć piwo w skorupie od jajka, albo też przygotowywać potrawę z rozmaitych niejadalnych rzeczy, a gdy dziecko wyrazi zdziwienie z tego powodu, bić je aż do krwi, a otrzyma się swe dziecko z powrotem. O ludziach małego wzrostu mówi się często, że są zamienionemi w kołysce krosnjętami.

niedziela, 1 lutego 2015

Wiara w olbrzymy i dzikich ludzi. Powiat Chrzanowski 1914 rok.

Notka 57


   Wiara w olbrzymy i dzikich ludzi u naszego ludu uporczywie się utrzymuje. Mają to być ludzie z rogami na głowie, są także ludzie wodni, którzy mają głowy i piersi ludzkie, a resztę ciała pokrytą rybią łuską.
   Na drugim świecie z tamtej strony żyją ludzie dzicy, zupełnie do nas podobni, ale całe ich ciało jest włosem pokryte.
   Wierzą również, że pierwsi ludzie byli tak olbrzymiego wzrostu, iż największego świerka używali za biczysko, a gdy jeden z nich siedział na Bielanach, warząchew strawy podał drugiemu, siedzącemu na zamku lipowieckim. W Kalwaryi i w Krakowie są do dnia dzisiejszego żebra tych olbrzymów lub ich dzieci. Po nas będą atoli ludzie tak mali, iż 12 par swobodnie pod przetakiem tańczyć będzie.
   Dzicy ludzie, mający jedno oko nazywają się kałmukami.

Czyszczenie się pieniędzy. Golęcin 1857 rok.

Notka 56.

   Z Golęcina donoszą, że tam odkryto starożytne groby z popielnicami i rozmaitemi przedmiotami, sięgającemi zamierzchłych czasów. O tych grobach dawne chodziły w okolicy wieści; powiadano, że są na polach golęcińskich ukryte skarby, że się palą pieniądze, i właśnie teraz, kiedy pługi wyszły w pole i zaczęto orać, natrafiły w jednym miejscu na pewien rodzaj bruku, który naprowadził oraczy na myśl, czyli pod owym brukiem nie znajdują się skarby ukryte. Jakoż po odwaleniu kamieni, pokazały się groby z popielnicami. Dotąd odkryto ich trzy i znaleziono w urnach popioły z kośćmi i różne złote klejnoty, pierścienie, sprzączki, guziki i inne sprzęty niewiadomego użytku. Ponieważ archeologija może tu być sowicie zbogaconą, przeto poszukiwania odbywać się będą dalsze i w swoim czasie zdamy sprawę, skoro znawcy obejrzą i ocenią starożytności w owych grobach wykopane. Faktem jest tymczasem, że nieraz widziano unoszące się płomyki nad ziemią na tych polach; jaka tego przyczyna, nie dociekano. Lud mówi, że to pieniądze zakopane się czyszczą.
   A propos tego przypadku przytoczyć możem podobny fakt, którego naocznymi byliśmy świadkami. Porą wiosenną w nocy w roku ubiegłym, ujrzeliśmy na ogrodzie przy kościele śto-Marcińskim tu w Poznaniu wznoszący się niby ogień, niby łunę nad ziemią. Zrazu rozumieliśmy, że ogień gdzieś się zajął i pożar nastąpi; tymczasem przekonaliśmy się, że jasność wychodziła z ziemi. Nazajutrz dla ciekawości kopano w tem miejscu, i w głębokości stóp czterech znaleziono trumny obok siebie stojące, w których znajdowały się szkielety dawno zmarłych ludzi.